logo
.
 
Historia
histoire

Powrót - back

Od Powstania Warszawskiego do Indochin

Od Powstania Warszawskiego z AK do Indochin z Legią Cudzoziemską

 

 

Zygmunt Jatczak to żywa legenda Armii Krajowej jak i Legii Cudzoziemskiej. Powstaniec Warszawski żołnierz Batalionu ‘Miotła”, i żołnierz Legii w Indochinach w 13 D.B.L.E. Wielokrotnie odznaczany, w tym Krzyżem Walecznych za Powstanie oraz Medaille Militaire za Indochiny.

 

Pan Zygmunt wrócił do Polski, mieszka na północy kraju. Jest Członkiem Honorowym Stowarzyszenia Byłych Żołnierzy i Przyjaciół Legii Cudzoziemskiej w Polsce. Wspomnienia Zygmunta Jatczaka spisałem podczas naszych spotkań w 2009 i 2010 r.

 

W tym miejscu pragnę gorąco podziękować Zygmuntowi Jatczakowi za Przyjaźń i poświęcony czas.

 

 

 

Część I – Powstanie Warszawskie

 

 

Urodziłem się 1.01.1924 r. w Warszawie. Moje dorosłe życie przypada na czas II wojny światowej. To właśnie wojna ukształtowała mój życiorys. Miałem 15 lat jak Niemcy najechali Polskę. Bardzo to przeżywałem i co tu dużo mówić wierzyłem zawsze, że Polska wygra. Wybuch wojny zastał mnie i moją mamę w Warszawie. Pamiętam ciągłe bombardowania,  pamiętam jak waliły się domy wkoło nas. Ludzie siedzieli w  piwnicach, modlili się i płakali. Pamiętam, że 7 września radio ogłosiło, że niemieckie oddziały pancerne są pod Warszawą, ludzie płakali, nikt nie wierzył, że tak szybko można było zwyciężyć naszą armię. W dniu kapitulacji Warszawy zobaczyłem samoloty nad domem, latały nisko i miały oliwkowy kolor. Wydawało mi się, że to polskie PZLki, dopiero jak były niżej to zobaczyłem czarny krzyż. Rozpłakałem się jak dzieciak, to był już koniec. I tak nadeszła okupacja.

 

W czasie okupacji początkowo nie angażowałem się w konspirację, byłem za młody. Wszystko się zmieniło kiedy zostałem aresztowany i wywieziony do obozu w Majdanku. Tam spotkałem kolegę, który wciągną mnie w działalność w ruchu oporu.  A było to tak. W styczniu 1943 r. w łapance ulicznej zatrzymali mnie Niemcy. Najpierw trafiłem na Pawiak, gdzie przespałem noc, a rano po rejestracji pojechaliśmy w konwoju na Dworzec Wschodni gdzie zapakowano nas w wagony kolejowe i zawieziono  do Majdanka. By straszny mróz, chyba ponad trzydzieści stopni. Kiedy przyjechaliśmy na bocznicę kolejową kazali nam wysiąść i ustawili pod jakimś murem. Wtedy podszedł do nas oddział SS i zaczął ładować karabiny. Myślałem, że już koniec nadszedł, ale ci esesmani chyba dla żartu to zrobili, żeby nas wystraszyć. Nic się nie wydarzyło. Ustawili nas w kolumny i pomaszerowaliśmy do obozu. Kiedy dotarliśmy na miejsce byli tam już wyżsi oficerowie niemieccy. Wtedy się zaczęło już na poważnie, od razu kazali pierwszych 10 odliczyć, i zapowiedzieli, że jeśli znajdą u kogoś jakieś ostre narzędzie to ci odliczeni będą rozstrzelani. To było pierwsze powitanie. Na Majdanku siedziałem prawie dwa miesiące. Mieliśmy absolutny zakaz kontaktowania się z Żydami, którzy byli od nas oddzieleni. Kapo, chyba Czech z pochodzenia zapowiedział nam żeby do Żydów nie chodzić, bo Żyd to wesz, a wesz to śmierć. Tak nas witali w obozie.

 

Do obozu trafiłem z łapanki, tak więc moja matka nic nie wiedziała co się ze mną dzieje. W czasie wojny różnie bywało, czasem można było zostać zatrzymanym na dzień lub dwa, ale jak nie przyszedłem przez parę dni do domu, mama się bardzo zdenerwowała, wiedziała już że wpadłem w łapance i siedzę. Postanowiła mnie ratować. Na szczęście miała odpowiednie dojście, gdyż mój Ojciec przed wojną był policjantem. Zmarł dwa lata przed wojną, w 1937 r. Dzięki temu Mama znała komendanta policji, pułkownika Reszczyńskiego, a on dalej był w policji, i pełnił funkcję dowódcy policji granatowej w Warszawie. Korzystając z każdej możliwości, Mama poszła do  niego i mówi, „męża straciłam, teraz mi syna zabrali też go mam stracić?”, a on na to mówi ‘Pani Jatczakowa, pani się nie martwi, pani syn wróci”. Prawdopodobnie miał gdzieś jakieś chody w Gestapo. I faktycznie zadziałał. Któregoś dnia przyjechało Gestapo na Majdanek. Przebywałem wówczas na tak zwanym trzecim polu, gestapowcy rozłożyli stolik i zaczynają wyczytywać nazwiska z jakiejś listy. I tak czytają, czytają, co wyczytają to nikogo z tych ludzi nie ma. Nie wiem czy ich po prostu nie było czy też byli gdzie indziej. Akurat była pora obiadowa i zupę dawali, a ja byłem potwornie głodny, zresztą jedzenie w obozie to ważna rzecz, machnąłem więc ręką i idę jeść. Naraz słyszę Jatczak krzyczą, jak pędziłem! Przyszedłem do tego stolika i zameldowałem się, popatrzyli, „nazwisko, imię, kiedy urodzony, kim ojciec był?” . Ja na to mówię, że był policjantem, wówczas stało się coś niewyobrażalnego – gestapowiec rozkazał ‘do tyłu’, a oznaczało to, że miałem wejść  do wskazanego baraku. Barak ten był taki inny, był pusty. Kiedy wszedłem do środka było tam dwóch chłopaków i jakiś Gestapowiec z nimi. Tak staliśmy nie wiem jak długo. Nikogo więcej już nie wyczytali, zwinęli stolik, a do baraku przyszedł jeszcze jeden Gestapowiec, i mówi ‘jesteście wolni, tylko  pamiętajcie, coście tu widzieli, żebyście nikomu nie powiedzieli, bo jak my się dowiemy, to jak tu wrócicie to już nie wyjdziecie stąd’. Rozkazał kapo nas odprowadzić do bramy, SSman podniósł szlaban i droga z obozu na Majdanku była wolna. Biegiem ruszyliśmy, byle dalej od tego miejsca. Pobiegliśmy na szosę i dotarliśmy do Lublina. Z Lublina wróciłem do Warszawy. Dla dziewiętnastoletniego chłopaka było to potworne doświadczenie. Zdecydowało także o moim późniejszym losie.

 

 W obozie poznałem kilku chłopaków, jeden z tych co byli zwolnieni ze mną miał brata ciotecznego w AK. Podczas naszej drogi  tak się zgadaliśmy, że po powrocie do Warszawy wciągnęli mnie i zostałem żołnierzem Armii Krajowej. Przyjąłem pseudonim „Ryszard”. Pierwsza grupa, do której mnie przydzielono to była grupa porucznika Janickiego ps. ‘Czarny’. Była to grupa dywersyjna Kedywu KG AK ‘Anatol” por. „Czarnego”, w której byłem do 1944 r. W marcu 1944 kiedy miałem już 20 lat,  przenieśli mnie do grup bojowych, do Batalionu „Miotła”.  Wszyscy czekaliśmy w ’44 na Powstanie.

 

No i doczekałem Powstania. Przez całe Powstanie byłem w Batalionie ‘Miotła’, a później „Czata”. Przez dwa dni przed wybuchem walk chodziliśmy na zbiórkę, gdzieś na ul. Złotą w Śródmieściu, choć dokładnie sobie nie przypominam gdzie to było. Wszyscy czekali na godzinę „W”. Jeden dzień minął, kazali nam iść do domu. Na drugi dzień, a był to 1 sierpnia, też rano poszliśmy, posiedzieliśmy może z godzinę, i pojawili się dowódcy,  powiedzieli nam ‘odwołane, idźcie do domu’. Wróciłem do domu, gdzie mama zrobiła obiad, wydawało się, że wszystko  jest znowu przesunięte w czasie.  A tu nagle po obiedzie wpada kolega i mówi ‘Zygmunt ubieraj się, powstanie!’. Było to przed godziną 16.00. Szybko się ubrałem, pożegnałem z mamą i pobiegliśmy na miejsce zbiórki. Punkt zborny był na rogu Nowolipek i ulicy Wolność. Z tyłu był Monopol Tytoniowy obstawiony przez SS, dokładnie w tym samym czasie jak była nasza zbiórka. Budynek, gdzie mieliśmy zbiórkę to była fabryka Kamlera. Zupełnie o tym nie wiedziałem, ale znajdowała się w niej tymczasowa kwatera sztabu z generałem ‘Borem’. Byliśmy właściwie obstawą ‘Bora’. W książkach o Powstaniu znajduje się dość dokładny opis tego co się wydarzyło w tym miejscu, otóż, na nieszczęście, przyjechali Werkschutze. Byli to Austriacy, pamiętam ich jeszcze, przyjechali po jakiś materiał do tego Kamlera, bo tam mieli swoje magazyny. No i zaczęła się strzelanina. Wszystko rozpoczęło się przez przypadek, jeden z Werkschutzów poszedł i natknął się na uzbrojonego powstańca, a jeszcze nie było powstania. Niemcy nas otoczyli ze wszystkich stron, myślałem, że to koniec. My prawie bez broni, a tu oddziały policji, SS no i tego Werkschutzu. Wszystko palili, sypały się szyby z okien, a my zaczęliśmy przebijać dziury między domami, tak żeby przechodzić z jednego budynku do drugiego. Na szczęście około 17 przyszły nam na pomoc oddziały z tyłu i tych Niemców co nas atakowali wykończyły. Nocą uderzyliśmy na bunkry niemieckie przy Monopolu i zdobyliśmy je. To była pierwsza moja akcja. Staliśmy za murem, a saperzy, podłożyli minę. Kiedy eksplozja zrobiła wyłom w murze przeskoczyliśmy do Niemców, byli zaskoczeni, że chyba ze strachu opuścili bunkier, zamiast się w bunkrze bronić. Jak tylko wyskoczyli z bunkra to pod nim natychmiast zginęli. To była pierwsza noc, pamiętam, że lało strasznie i zaczęły się naloty.

 

 

W czasie powstania mieliśmy własną broń pancerną. Czołgi, gdyby było ich więcej kto wie jakby się potoczyło powstanie! W czasie walk przyszły dwie „Pantery”, które miały nas atakować, w sumie były trzy, ale dwie podjechały i te zdobyliśmy. Właściwie zdobył je batalion ‘Zośka’, a nasze bataliony były blisko siebie. Działo się to było na Woli. Potem tymi czołgami atakowaliśmy Niemców na ul. Żelaznej w Warszawie. W Szpitalu św. Zofii, jeden z naszych czołgów strzelał do niemieckiej załogi, ale nadleciały myśliwce, messerschmitty. Niesamowicie nas wówczas siekli z powietrza. Nie wiem dlaczego wówczas nie podjęliśmy ataku, dowództwo rozkazało się nam wycofać. Około 5 sierpnia Niemcy zaczęli główne natarcie na Woli. Przyszły oddziały pancerne i zepchnęły nas momentalnie, Niemcy przeszli aż do Wisły, po wojnie dowiedziałem się, że była to XIX Dywizja Pancerna. W ten sposób siły powstańcze zostały rozdzielone. Ta dywizja pancerna zresztą też miała problem. Przed wybuchem walk część dywizji była na Pradze i tam przeciwko ruskim się bili, a część była na zachodniej stronie, a Powstanie ich rozdzieliło, musieli więc uderzyć aby się przedrzeć do swoich i nawiązać łączność.

 

W batalionie ‘Miotła’ służyłem w plutonie ‘Torpedy’, byłem starszym szeregowcem, a później zostałem kapralem z cenzusem. Miałem na wyposażeniu pistolet maszynowy Błyskawica i amerykańskiego Colta, oba nowiusieńkie! Błyskawica była znakomitym automatem, był to prosty peem, niezawodny, steny, w porównaniu, często się zacinały a ona nie, zawsze działała bez zarzutu. Miałem ją do końca Powstania, nie oddałem jej nawet po kapitulacji, wolałem ja zakopać, tak do niej byłem przywiązany! 

 

W piątym dniu Powstania zostałem ranny. Staliśmy wówczas na rogu Okopowej i Żytniej, a Niemcy na placu Kerczelego, prawdopodobnie na placu były działka przeciwpancerne. Wówczas mój porucznik rozkazał mi skoczyć na drugą stronę ulicy z meldunkiem, nasz pluton był rozdzielony po dwóch stronach ulicy.  Szykowałem się żeby wyskoczyć z bloku, wyjrzałem i spojrzałem w kierunku placu Kerczelego, i nic, nie strzelają. Teraz pomyślałem, wziąłem rozbieg i skoczyłem, w tym momencie pocisk uderzył w drzwi za którymi stałem. Wyrzuciło mnie jakieś 2 metry w górę. Jak się ocknąłem nie mogłem wstać, dopiero dwóch cywilów przyszło i mówią ‘Panie chodź pan bo pana sprzątną jak to opadnie’. Straszny był kurz i nic nie było widać. Wyciągnęli mnie, a ja w prawej ręce miałem wbity wielki odłamek, byłem pokrwawiony. Sanitariuszki jak mnie zobaczyły zaczęły ciąć rękaw, i się okazało, że ten odłamek zakręcił się w swetrze i prawie nic mi nie zrobił! Miałem tylko małą dziurkę w ramieniu i wielkiego siniaka. Wyglądało to strasznie - taka wielka blacha mi z ramienia sterczała, a w sumie obyło się na strachu.  Potem zostałem ranny 11 sierpnia na Stawkach przy magazynach wojskowych, trafili mnie wtedy w nogę. Miałem jednak cały czas wiele szczęścia. Właśnie na Stawkach nasz batalion został całkowicie rozbity. Zginął dowódca, brat ‘Radosława’, kapitan „Niebora”. Po tej masakrze batalionu rozdzielono nas wśród innych jednostek, mnie wcielili do batalionu ‘Czata’. Przeszliśmy wówczas na Stare Miasto. Na Starym Mieście piekło. W czasie walk zginął na Placu Bankowym kolega który mnie wciągnął do konspiracji. Przebicie się ze Starego Miasta do Śródmieścia wzięło w łeb. Nie udał się ani atak przez gruzy, ani próba ataku przez kanały. Kiedy ruszyła próba przebicia musieliśmy zostawić nasze pozycje niemalże puste. Wszyscy byli zgrupowani tam gdzie mieli się przebić, a za nami masa cywilów, kiedy atak się nie udał wszyscy musieli się wycofać. Zapadła decyzja ewakuacji kanałami. W tej dość dramatycznej sytuacji trzeba było zostawić część ludzi na barykadach, żeby osłaniały odwrót głównych sił. Ta misja osłonowa to była taka straceńcza operacja, szans na przeżycie wielkich nie było. Zawsze byłem narwany to i się zgłosiłem na ochotnika, żeby zostać. Na barykadzie zostało nas dwóch z kolegą. Powstrzymać atak Niemców dwoma peemami i kilkoma granatami to nie było możliwe. Na nasze szczęście Niemcy nie atakowali bo nie wiedzieli że następuje wycofywanie się. Odwrót przebiegał nadzwyczaj sprawnie i to było nasze z kolegą szczęście. Ja ostatni schodziłem do kanału, jak już schodziłem to kobiety wychodziły z białymi szmatami i Niemcom machały. Kanałami przeszliśmy do Śródmieścia. Wyszliśmy przy byłej Poczcie Głównej, właz był na Wareckiej. Tam wyszliśmy i skierowano nas na Czerniaków. Na ulice Okrąg. Kwaterowaliśmy tam może półtora dnia, kiedy nastąpił atak Niemców z Muzeum Narodowego na Szpital św. Łazarza na Książęcej. Oddziały ze Śródmieścia zostały zepchnięte, nas, którzy właśnie przyszli wysłali jako wsparcie. 13 września nastąpił desant ludowego wojska na Czerniakowie, wtedy też nas odcięli, a ja zostałem ranny w twarz. Do dziś mam kulę w prawej dolnej szczęce. Taka pamiątka.  Niemcy nas wówczas zaskoczyli, to było rano, cisza taka, zeszliśmy z kolegami z posterunku bo przyszła zmiana. Służba trwała 24 godziny później 24 godziny odpoczynku.  Zeszliśmy więc z takiej skarpy na Książęcej i poszliśmy na drugą stronę ulicy na naszą kwaterę pod numerem 7. Ledwo zdążyliśmy przejść na druga stronę rozpętało się piekło, ogień straszny. Niemcy nacierają na nas już ze wszystkich stron. Kiedy się zorientowaliśmy co się dzieje to Niemcy już byli w gruzach szpitala i nie mogliśmy za bardzo się ruszyć. Wówczas nas zepchnęli, wycofywaliśmy się w pośpiechu. W czasie tej gwałtownej wymiany ognia dostałem postrzał w twarz, biegłem szybko, a ze mnie krew się leje, czuję, że zaczynam tracić przytomność. Na szczęście zajęły się mną sanitariuszki. Dziewczyny mnie zabandażowały, ale to był koniec, wszyscy nasi chłopcy musieli się wycofać na drugą stronę ulicy. Straciliśmy nasze pozycje. Od tego czasu to już była tylko taka sporadyczna strzelanina. Już nie było natarć niemieckich w tym miejscu i tak przetrwaliśmy do kapitulacji. Któregoś września Niemcy zaproponowali zawieszenie broni, żeby zabrać swoich zabitych. Zapanowała cisza na naszym odcinku, a my i oni zabieraliśmy poległych. Schyłek Powstania był dla mnie w miarę spokojny. Zbliżał się koniec.

 

Przyszła kapitulacji. Czułem się trochę dziwnie, bo, gdy wyszliśmy ze swoich pozycji to Niemcy stali po drugiej stronie, parę metrów tak jakby nigdy nic, rozmawiali, palili papierosy. Wówczas taki feldfebel przyszedł i mówi ‘o, chyba teraz to będzie dobrze, kończymy wojnę, żeby się wasz generał z naszym dogadał to by was wzięli do SS i razem poszlibyśmy na bolszewików”. Tego nie zapomnę! Już tak kombinowali!

 

Po rozbrojeniu sformowano nas w kolumny i ruszyliśmy do Ożarowa pieszo. W Ożarowie załadowali nas do pociągu, Jak jechaliśmy nie pamiętam, chciałem tylko jednego – snu! Przespałem całą podróż, nawet w Berlinie podobno dawali zupę, ale o mnie zapomnieli, przespałem zupę! Tak byłem wykończony. Dwa dni jechaliśmy do obozu jenieckiego, pociąg jechał do przodu później się cofał i znowu do przodu. Najpierw przywieźli nas do Sandbostel, miejscowość między Hamburgiem a Bremą. Przyjechaliśmy tam w październiku 1944 r., a pod koniec lutego 1945 r. zabrano nas do obozu w Westertimke, bliżej Bremy. Była to  wioska i tam zlokalizowano mały obóz dla jeńców. Do obozu Sandbostel przyprowadzili oficerów i zrobili oflag. Część z nas trafiła do obozu koncentracyjnego Neugamme, gdzie dla jeńców wydzielono osobne baraki. Przerażające wrażenie! Stosy trupów, więźniowie umierali masowo, jak tylko dostali trochę jedzenia od jeńców, to tak łapczywie jedli, że ich organizmy wyniszczone głodem nie wytrzymywały.  Umierali, to byli Żydzi. Dzień przed wyzwoleniem przyleciały angielskie samoloty i ostrzeliwały szosę, a myśmy obserwowali co się dzieje. Na szczęście nas nie ostrzelali. Paliły się niemieckie pojazdy na szosie, a człowiek się cieszył ‘o szwabów leja”. Przyszła noc, wstajemy, a tu naraz koledzy mówią ‘chłopaki Niemców nie ma! Uciekli w nocy! Nie ma wartowników wieże są puste!’. Nie wierzyłem w to, no to koledzy do mnie ‘a o ile się zakładamy?’ no i zakład stanął o kilka paczek papierosów. Przegrałem! Jak ja się cieszyłem z tej przegranej! Jak chyba nigdy. Później tego samego dnia patrzę przez okno a tu czołg jedzie szosą, przecież to nie niemiecki, to były Churchille. Anglicy nas wyzwolili. Choć byliśmy już wyzwoleni nadal przebywaliśmy w obozie, z tym, że teraz to my pilnowaliśmy niemieckich jeńców, teraz my staliśmy na wieżach. Wkrótce przeniesiono nas do samej Bremy i do Mohringen pod Bremą gdzie  był obóz dla DiPisów czyli dla uchodźców z Polski, oraz tych co pracowali przymusowo w Niemczech. Zaistniała potrzeba stworzenia policji porządkowej, i ja właśnie trafiłem do takiej policji, pilnowaliśmy żeby nasi podopieczni nie atakowali ludzi, nie uciekali, żeby nie przychodzili jacyś obcy. Zdarzały się czasem dziwne przypadki. Raz niemiecka policja przyprowadzała nam wieczorem na wartownie gościa i twierdziła, że mają tu Polaka, bez papierów. A ten Polak coś słabo mówił po polsku, z jakimś akcentem ukraińskim, pytamy go ‘a skąd Pan jest’ a on mówi, że z Rosji, siedział w niewoli rosyjskiej w 39 roku, i właśnie uciekł z Sowietów. Podejrzanie to zabrzmiało, więc mu mówię „dlaczegoś nie wstąpił do armii Andersa?”  A on na to, że było za późno i nie zdążył. „No to trzeba było do 1 Dywizji Kościuszki” – mówię. A on, że nie chciał bo nie jest komunistą. Bardzo dziwny był to człowiek, jak wielu też i innych. Wydał się nam podejrzany, stąd nasz komendant posterunku mówi ‘odeślemy go do żandarmerii wojskowej’ zamknęliśmy go w piwnicy. Kraty były solidne, tak się nam przynajmniej wydawało, a on nam w nocy uciekł, kraty wyłamał. Nigdy się nie dowiedzieliśmy kto to był, może Ukrainiec z SS?  W tej służbie policyjnej byłem aż do zwolnienia, kiedy to Alianci zaczęli likwidować polskie oddziały wartownicze. Zresztą rozwiązywano wszystkie oddziały Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, dywizje Maczka, lotników, no i nas. Co robić? To było nasze pytanie, na które szukaliśmy odpowiedzi. Mówiono nam żeby iść do roboty do Niemców, no, ale do cholery dopiero byłem w niemieckiej niewoli, a teraz mam u Niemców pracować?! Jakoś to mi nie pasowało. Do kraju nie chciałem wracać bo już wiedziałem co się dzieje w Polsce. Wiedziałem, że Akowców komuniści zamykają. No i pojechałem do francuskiej strefy okupacyjnej.

 

 

Wiedziałem, że dla mnie jest jedno wyjście. Przed wojną już o Niej wiedziałem. Czekała na mnie Legia Cudzoziemska.

 

Część II – Legia Cudzoziemska w Indochinach

 

Mój czas w oddziałach wartowniczych się skończył. Kiedy Alianci sugerowali nam, abyśmy, my Polacy, szukali sobie pracy u Niemców, stwierdziłem, że tego już dość. Nie dość, że z Niemcami się biłem to teraz mam u nich pracować? Do Polski nie było po co wracać, już wiedziałem, że sowieci i polskie UB prześladuje Akowców. Musiałem sobie sam ułożyć życie. Wiedziałem co mam zrobić, czekała na mnie Legia Cudzoziemska.

 

Jeszcze przed wojną fascynowała mnie Legia Cudzoziemska. Zwłaszcza po przeczytaniu „10 lat piekła w Legii Cudzoziemskiej” Białoskórskiego zacząłem marzyć o poznawaniu świata, dalekiej Afryki….  Takie to młodzieńcze marzenia miałem, a teraz moje fascynacje miały stać się rzeczywistością.

 

Nie wiedziałem za bardzo jak trafić do Legii, ale miałem szczęście. Pomógł mi francuski oficer łącznikowy przy norweskich oddziałach okupacyjnych w Northeim (Harz), Commandant Loustalot. Kiedy wyłuszczyłem mu mój problem, że chcę do Legii to on się strasznie zdziwił. Widząc jednak, że jestem zdecydowany w swoim postanowieniu odesłał mnie do pułkownika, do misji wojskowej w Dusseldorfie. Pojechałem do dowódcy misji francuskiej do spraw zbrodni wojennych, pułkownika Binoche, późniejszego generała. Kiedy zameldowałem się u niego i przedstawiłem swój cel przybycia, jego żona, która była obecna przy rozmowie, mówi dlaczego pan chce do Legii?  Była zaskoczona, że taki młody podchorążak, zapowiadający się na oficera, chce do Legii.  Popatrzyli na mój polski mundur, na galony i pytają dlaczego? Cóż, ja już decyzję podjąłem i nie miałem zamiaru się z tego tłumaczyć, więc odparowałem krótko, że chcę i już! Binoche widząc, że nie przyjechałem na pogawędkę, a po skierowanie do Legii nakazał mi udać się do Landau. Tam było biuro rekrutacyjne, gdzie zostałem zarejestrowany i następnie trafiłem do Koblencji, gdzie było drugie biuro, a dalej do Kehl. W czasie tej podróży do Legii było wówczas w mojej grupie trzech Polaków, zresztą razem poszliśmy do Legii z obozu. Dziwnie się nasze losy poukładały, najpierw jeden mówi „lekarz mnie odrzucił”, a drugi przychodzi i mówi, że lekarz mówi po polsku i powiedział mu żeby się nie angażował do Legii bo wysyłają do Indochin a tam masakra. No to ja temu koledze mówię co ja głupi, jak tutaj przyjechałem  to nie po to  żeby się wycofywać  Lekarz  powiedział mi tylko, że jestem zdolny, nie namawiał mnie do niczego. Nie miałem już nic do stracenia, Alianci rozwiązywali wojsko polskie na Zachodzie, do kraju droga zamknięta.

 

To był czerwiec 1947 r. wstąpiłem do Legii.

 

Oficjalny angaż do Legii Cudzoziemskiej jest datowany w książeczce wojskowej na 17.06.1947 r.  

 

Już jako ochotnik  pojechałem do Strasburga. W Strasburgu czyściliśmy koszary wojskowe, a po jakimś czasie załadowali nas na pociąg i pojechałem do Marsylii do fortu St. Nicolas. Niesamowite są tam podziemia, w forcie ze trzy komisje lekarskie przechodziłem, tak wszechstronnie mnie przebadali i uznali, że jestem zdolny do służby w Legii.

 

Przybycie do Marsylii datowane jest na 5.8.1947, a 7.8.47 została wydana książeczka wojskowa z zapisem numeru osobistego mle 4622/1947.

 

Jak te komisje przeszliśmy to całą grupą rekrutów pomaszerowaliśmy do portu. Każdy dostał specjalny bilet na statek, był to pasażerski statek o znamiennej nazwie „Sidi Bel Abbes”, płynęliśmy dwa dni,  9-10.8.1947.

 

Kiedy dotarliśmy do Oranu i dalej pomaszerowaliśmy do bazy, to jeszcze nie była Legia, byliśmy jeszcze tylko ochotnikami. Z Oranu ruszyliśmy do Sidi Bel Abbes, tam znów komisja lekarska, tak dokładnie nas badali! W Sidi byliśmy ze dwa tygodnie i znów do pociągu i pojechaliśmy do Saidy. To już była Legia. Trafiłem do DCLE (Depot Commun de la Legion Etrangere).

Formalne wcielenie do korpusu, w zapisie w książeczce wojskowej: CP3, od 26.8.47 w CC/B1 w Saidzie, od 15.2.48 CP1 REO.

 

Rozpoczęło się szkolenie legionisty. Dwa miesiące trwało moje szkolenie rekruckie, ale dawali nam w kość, aż się czasem płakać chciało! Ta Sahara! Marsze, marsze i jeszcze raz marsze! Legionista musi być wytrzymały, to stara prawda Legii – Maszeruj albo giń! Jak przyszły wiatry z pustyni, to czerwony piach niesiony przez wiatr wciskał się dosłownie wszędzie, karabiny na stojakach, wyposażenie, wszystko było zakurzone. A tu nagle oficer przychodzi w białych rękawiczkach i sprawdza czystość! No i brudne znajduje wyposażenie, a przede wszystkim broń, a jak to broń może być zakurzona?!  I biegiem z wyposażeniem, a później czyszczenie.  Mieliśmy wtedy na stanie stare karabiny, lebele, ach jak to trzeba było czyścić, będę pamiętać to do końca życia! W koszarach warunki mieliśmy dobre, utrzymywaliśmy czystość, a jedzenie było przyzwoite. Nie spotkałem się z przemocą ze strony oficerów w stosunku do żołnierzy, jedynie wobec złapanych dezerterów. Dezerterów to bili niesamowicie, ale to podoficerowie przeważnie. Dezercja była najgorszym wykroczeniem.

 

Raz, już w Indochinach byłem świadkiem jak oficer uderzył żołnierza w twarz za to, że ten powiedział, iż ten oficer nie jest Francuzem. Oczywiście był to Francuz,  natomiast żołnierz to taki nieciekawy typ był, a było to tak; wyszliśmy na patrol, w nocy,  staramy się po cichu podchodzić do wioski, żeby wejść z zaskoczenia  i wyłapać agentów Viet Minhu, a ten żołnierz-idiota cisnął granat, ni stąd ni zowąd huk! Całe zaskoczenie szlag trafił, w praktyce to już nie było po co iść do wioski! Ci co mieli uciec z wioski uciekli, a nasz oficer przyszedł i zaczął rugać żołnierza, na to ów żołnierz, zirytowany zachowaniem oficera mówi panie poruczniku pan nie jest Francuzem!, a ten się wkurzył i go w twarz strzelił. W sumie nie ma się co dziwić porucznikowi.

 

Dezerterów to widziałem jednego, to był albo Hiszpan, albo jakiś inny południowiec, uciekał do hiszpańskiego Maroko. Miał jednak pecha, bo granica na pustyni była obstawiona arabskimi agentami, byli sowicie opłacani przez Francuzów, tak więc ci Arabowie wyłapywali dezerterów i przeprowadzali do koszar. Ten Hiszpan jak trafił do nas był strasznie pobity, miał oczy popodbijane, a później to go gumowymi pałkami lali podoficerowie przez cała drogę do więzienia. Co się później działo nie wiem dokładnie, w końcu wysłali go  do Colomb Bechar gdzie znajdowała się garnizon Legii i w nim kompania karna. Wielu z Colomb Bechar nigdy nie wróciło. Do kompanii karnej odprowadzało go kilku kolegów jako eskorta. Jak wrócili to mówili, że tam straszny dryl panuje, w kompanii karnej ludzie spali na kamiennych łożach, a jak dostawali jedzenie to musieli stać na baczność, z tyłu za sobą skazaniec stawiał gamele (menażkę), a jak mu nalali zupę to wydawano komendę w tył zwrot i wylewał sam sobie zupę. Jak w końcu coś jedli to na stojąco, a po jedzeniu 15 minut gimnastyki i biegali. Cały czas biegali, lub przesypywali piach z jednej pryzmy na placu na drugą po drugiej stronie. I tak w kółko.

 

W Saidzie wcale nie dostaliśmy broni. Dostaliśmy tylko wyposażenie, worek z hełmami, ze wszystkim co zalicza się do wyposażenia, a w zasadzie było to dla nas bezużyteczne. Dostaliśmy wówczas hełmy korkowe i hełmy stalowe typu Adrian, takie jak miała polska kawaleria w 1939. Później jak zajechaliśmy do Sajgonu to nam to odebrali bo okazały się zupełnie nieprzydatne. Już w Indochinach zostały nam tylko berety zamiast hełmów. Mieliśmy jeszcze swoje kepi, a później przyszły kapelusze z płótna.

 

Swoje kepi dostałem jeszcze w Afryce i po prostu wydali mi je z magazynu, nie była to żadna uroczystość tak jak to teraz jest. Wtedy kładli nacisk na wyszkolenie, a mniej na tradycję czy jakieś zwyczaje. Dzisiaj w Legii duży nacisk kładzie się na naukę francuskiego, w moich czasach to początkowo posługiwaliśmy się językiem niemieckim, komend francuskich nauczyliśmy się szybko, jak ktoś nie rozumiał to się czołgał, ale między sobą często używaliśmy niemieckiego. Polaków było bardzo mało. Początkowo w Sidi Bel Abbes jeszcze paru było, był jeden, z którym się nawet przyjaźniłem jeszcze w Saidzie i Sidi Bel Abbes, taki młody blondynek, był z NSZ, służył w Brygadzie Świętokrzyskiej „Bohuna”. Drugi Polak którego spotkałem, a było to jeszcze w forcie St. Nicolas, taki inteligent był, z korpusu Andersa się wywodził. Ten trafił do Legii bo policja włoska go ścigała. Razem ze swoja żoną, Włoszką, coś kombinowali, jakiś nielegalny handel, no i grunt mu się zaczął palić pod nogami to uciekł do Legii. Tego mojego kolegę, blondyna to wysłali do 3 Pułku w Tonkinie, na północy Indochin, tam były bardzo ciężkie walki, jestem przekonany, że na pewno tam zginął.

 

W Afryce byłem od lipca-sierpnia (1947) do lutego 1948, w lutym wsiedliśmy na statek „Boulogne sur Mer”. Nie zapomnę jak nas żegnali w bazie Mers-El-Kebir, pod Oranem! Żegnała nas orkiestra jakiegoś pułku tyralierów (strzelców), ale już nie pamiętam czy byli algierscy czy inni. Wiem, że mieli kozła! Kozioł na komendę „grać” stawał na baczność. Taki był wyćwiczony!

 

Statek wypłynął z Oranu 6.2.48, do Sajgonu przypłynął 6.3.48.

 

Płynęliśmy cały miesiąc, ależ to była podróż! Jak płynęliśmy to spotkałem się z jednym przypadkiem dezercji w Singapurze. Niesamowity przypadek, był to spadochroniarz niemiecki, walczył jeszcze na Krecie, coś mu się odmieniło i wyskoczył w Singapurze do morza. Zanim my dopłynęliśmy do Sajgonu, on już był w Sajgonie, w areszcie. Błyskawicznie go Anglicy wydali!

 

Kiedy przypłynęliśmy na początku marca, dzień wcześniej przed naszym przybyciem, zginął w zasadzce w rejonie Da Lat, pułkownik Sairigne, dowódca 13 Półbrygady Legii, (ppłk. ginie w zasadzce 1 marca 1948 – K.S.).

 

W Sajgonie zostałem przydzielony do 13 DBLE i skierowany do Hoc Mon, na południu, gdzie było dowództwo I Batalionu, płk. Rossiego. Dostałem przydział do 3 Kompanii, a nasza kompania stacjonowała w Ca Mau na cyplu i to był koniec świata dla mnie!

 

 

Oficjalny przydział 13.3.48, wcielenie 20.3.48 do 13 DBLE, I Bat., 3 Cie – zapis z książeczki wojskowej

 

Dwa dni jechaliśmy przez Vinh-Long do My Tho, a tam jest delta Mekongu, stanęliśmy na nocleg w Can Tho, bo zanim się przepłynie Mekong to trzeba czekać, aż prom przyjdzie. Jak rano podjechaliśmy pod przeprawę przez Mekong to dopiero wieczorem weszliśmy na prom. W 3 Kompanii było nas około stu ludzi, dowódcą był por. Laffont. W kompanii było nas czterech Polaków. Był jeszcze jeden, piąty, ale trudno go nazwać Polakiem, a z reszta cholera go wie, nazywał się Siedlisz, ale Niemcy nie mogli wymówić i mówili na niego Siedlitz. To niemieckie nazwisko nawiązywało do pruskiego generał kawalerii za Napoleona! W każdym razie ten Siedlisz vel Siedlitz to był Polak z Belgii, ojciec, stary komunista jak nastała Polska Ludowa, to zabrał cała rodzinę z Belgii, dwóch synów i do wyjechał do komunistycznej Polski. Owego Siedlisza  komuniści wcielili do wojska, służył chyba w 3 pułku piechoty, ale odechciało mu się ludowej ojczyzny i zdezerterował i uciekł na Zachód. Musze przyznać, że się jakoś specjalnie nie trzymaliśmy razem jako Polacy. Zresztą ten ostatni to był z nami może jakiś miesiąc i został zwolniony do cywila. Kończył służbę, i był tak zwanym „liberałem” czyli uwolnionym od służby. Pozostali trzej Polacy byli w innych sekcjach stąd mój kontakt z nimi był słaby. Ja byłem w sekcji Commandment (dowodzenia).

W naszej sekcji mieliśmy takiego wariata, ruskiego, który twierdził że jest Szwedem. To był atleta, na bicepsie miał wytatuowane cztery karty, cztery asy, można sobie wyobrazić jakie miał muskuły wielkie! Znany był z tego, że wpadał w furię, istne szaleństwo, kiedyś ja miałem wartę w nocy, przychodzi sierżant, i mówi „zbieraj się masz zmienić ruskiego”, zapomniałem jak się nazywał. Ruszyłem na stanowisko, a był to taki okrągły niby bunkier lepiony z gliny i z bambusa. Dopiero w późniejszym czasie przebudowaliśmy go na konstrukcję ceglaną. Zadaniem posterunku było pilnowanie dwóch kanałów przebiegających obok, a kanały były dziwne, jak był odpływ morza, to były puste, nie było wcale wody, dopiero jak przypływ był to się napełniały. Mieliśmy w tym naszym bunkrze karabin maszynowy ’30 to były Browningi z dziurkowaną lufą, taki lekki, amerykański. Karabin zainstalowany był w bunkrze na takim drewnianym jakby talerzu po środku i dzięki temu można było w razie ostrzału obracać broń w dowolnym kierunku. Tak więc ruszyłem na stanowisko z kolegami,  podchodzimy do tego bunkra, a ten ruski krzyczy „stój!”,  no to mówimy mu „zmiana!”, a on „stój! Bo będę strzelał”, przeładował i skierował karabin maszynowy już nie na drugą stronę kanału tylko na nas! Rany Boskie, ale mieliśmy pietra! On był zdolny otworzyć ogień do nas, taki był szalony. Musieliśmy się wycofać. Okazało się, że ruski dostał amoku, był niebezpieczny dla wszystkich, dlatego jak zameldowaliśmy co się dzieje natychmiast dowództwo zatelegrafowało i za tydzień przyjechał konwój i go zabrali. Rzucał się, ale go zabrali siłą. Takie to się rzeczy działy, ludzie dostawali szajby. Inny przykład takiego szaleństwa związany był z takim polskim Niemcem, Sowietzki się nazywał.  Urządzał awantury co rusz. Co najlepsze to bił się z oficerami, a był tylko prostym legionistą. Raz to porucznikowi galony pozrywał i w twarz uderzył! A był to nie byle jaki oficer - leutnant de Veye pochodzący z arystokratycznej rodziny. Oczywiście tego naszego szaleńca natychmiast zamknęli w tymczasowej izolatce. Problem polegał na tym, że go zamknęli w złym miejscu, bo izolatkę zrobili w zbrojowni. Pełno tam było skrzynek z amunicją. I ten szalony Sowietzki pootwierał skrzynki z pociskami do granatnika i  nimi w środku ciskał, dobrze, że nie miały zapalników!

 

W 3 Kompanii 13 DBLE mieliśmy w Indochinach wyposażenie amerykańskie, ale było niestety bardzo kiepskie. Stare wyposażenie, do tego stare karabiny – remingtony amerykańskiej piechoty i thompsony. W większości były  rozkalibrowane, a jak strzelaliśmy na strzelnicy to kule bokiem wpadały w tarcze! Kiepskie to było uzbrojenie. Dopiero nieco później przyszły karabiny MAS. To już były dobre karabinki, celne, ale też trzeba było uważać bo pełno było egzemplarzy „sabotowanych”. Otwieraliśmy skrzynie, w takiej skrzyni było 10 sztuk karabinków. Na każdą skrzynie trafialiśmy 3 wadliwe, które podczas przestrzelania się rozrywały, i taki  banan się robił z lufy! To był komunistyczny sabotaż w fabrykach francuskich! Tak to sowieci mieli długie ręce, że już we Francji z nami walczyli!

 

W ramach naszych działań operacyjnych przeprowadzaliśmy liczne patrole i operacje z 43 Pułkiem Piechoty Kolonialnej (43 R.I.C.) i z Kaodaistami (nazwa pochodzi Cao Dai czyli Boskie Oko –K.S.). Kaodaiści to była sekta, która miała swojego papieża i swoją armie. Bazowali na chrześcijaństwie, ale była to dość znaczna wariacja na temat chrześcijaństwa. Z tymi Kaodaistami to myśmy mieli liczne przygody.

Ca Mau gdzie stacjonowaliśmy to było małe miasteczko, gdzie było pięć posterunków. Nas było wtedy 90 legionistów, i mieliśmy cztery posterunki, każdy z bunkrami wkoło, piąty posterunek mieli Kaodaiści. Nasza służba polegała na całodobowym stanie gotowości posterunków, trzeba było noc w noc wartę trzymać. Nasze posterunki były mniej więcej rozmieszczone w taki sposób, iż moja sekcja dowodzenia była na jednym końcu tego miasta, potem była pierwsza sekcja na rozwidleniu kanałów, następnie Kaodaiści, za nimi była trzecia sekcja, która pilnowała mostu, który prowadził  w kierunku Sajgonu, i jeszcze Bac lieu i Soc Trang i innych miast. Ta sekcja miała ciężki karabin maszynowy 13.2 zwany treize-deux długi taki, skierowany na kanały. I druga sekcja miała jeszcze inny posterunek. Każdego ranka dowódca naszej kompanii wysyłał meldunki i rozkazy do poszczególnych sekcji. Żeby je dostarczyć trzeba było przejść koło Kaodaistów, a właściwie przez ich posterunek, gdyż zagradzali drogę na noc zasiekami, w ten sposób de facto rozdzielali nasze siły. Zdarzały się przypadki, że Kaodaiści, niby nasi sojusznicy, nie przepuszczali naszych gońców. Kiedyś ja byłem właśnie gońcem. Podchodzę do nich, a oni krzyczą „stój, kto?”, ja mówię na to „Legia Cudzoziemska”,  a kaodistyczny wartownik kieruje na mnie karabin. Byłem bez broni, a więc stanąłem i czekam co będzie dalej. Podeszło do mnie kilku i kazali mi iść do ich dowódcy. Co miałem zrobić?  Przyprowadzili mnie do tych ważniejszych żołtków, jakiś ichni kapitan tam był i ten żąda ode mnie wydania rozkazów i meldunków. Tego już miałem dosyć i mówię „ nie oddam meldunku, to jest nasze, Legii, i pan nie ma prawa”, a on się na to śmieje. W końcu kazał mnie przepuścić. Z Kaodaistami były jednak i poważniejsze przygody. Któregoś dnia wysłali nas na tak zwaną „protekcję” czyli zabezpieczenie terenu. Przepłynęliśmy sampanami na drugą stronę kanału, mieliśmy paru jeńców ze sobą i oni rozbierali ruiny domu, które należały kiedyś do plantatorów francuskich. Te ruiny właściwie nam przeszkadzały, bo gdyby partyzanci nas zaatakowali, to by mieli za tymi ruinami świetną ochronę. Tak więc, chcąc zabezpieczyć nasze pozycje po drugiej stronie kanału rozbieraliśmy ruinę. Cegły zabieraliśmy ze sobą na czółna i z tych cegieł robiliśmy sobie bunkry. Do nadzoru nad rozbiórką było nas chyba dziewięciu legionistów, mieliśmy moździerz 60tke, i rkm Bren. Brena ustawiliśmy na ruinie, na takim jakby podium co dawało całkiem niezłe pole ostrzału w razie jakiegoś ataku. Obsługę rkm stanowiło dwóch Węgrów legionistów. Ja z jednym Niemcem, nota bene marynarzem niemieckim z Narwiku, byliśmy przy moździerzu. Naraz mój Niemiec, który prowadził obserwację krzyczy ‘Viet Minh! Partyzanci idą wzdłuż kanału! W naszym kierunku” i dalej krzyczy „strzelaj z moździerza”. Sprawa poważna pomyślałem, widać, że gość zdenerwowany i to nieźle, więc go pytam „w którym miejscu są ci z czerwoni” a on mi pokazuje „tam!”.  No nie było się co zastanawiać i wygarnąłem z  moździerza w kierunku wroga. Na to mój obserwator koryguje ogień „troszeczkę w prawo”,  to ja walę drugi pocisk, a nasi Węgrzy prują z karabinu maszynowego. Zrobiliśmy niezłe piekło! Aż tu nagle krzyczą „wstrzymać ogień!”. Okazuje się, że domniemani komunistyczni partyzanci to byli sprzymierzeni z nami Kaodaiści i mają pięciu zabitych, podobno mój pocisk trafił akurat w pierwszą grupę i od razu pięciu ich padło. Był z nimi francuski oficer łącznikowy, który jak tylko zaczęliśmy strzelać skoczył do wody szukając schronienia, tak nasi Węgrzy siekli z tego karabinu maszynowego! No i zrobiła się afera. Oczywiście była to pomyłka, ale Kaodaiści oskarżyli nas,  że myśmy ich celowo ostrzelaliśmy. To już by zakrawało na  bunt czy prowokację i konsekwencje mogły być tragiczne! Napięcie gwałtownie skoczyło do zenitu, Kaodaiści w Ca Mau obstawili cały swój posterunek ludźmi,  i skierowali na nas broń, w tym karabiny maszynowe. Wyglądało to poważnie, niemalże otwarta rewolta! W trybie pilnym przyjechał do nas aż generał Monclar, ten sam znany spod Narwiku (gdzie walczyła 13 DBLE w 1940 – K.S.), żeby załagodzić konflikt. Pamiętam, że jak przyjechał Monclar to zażądał postawienia przed nim tych legionistów co ten incydent spowodowali. Stanęliśmy przed nim na baczność a on pyta się „który to z moździerza strzelał?”, kiepsko pomyślałem, ale  nie mam wyjścia i mówię „to ja”, a generał podszedł do mnie  i mówi „to jest ten co chciał przyjaźń francusko-wietnamską zniszczyć?”, nasz porucznik się śmieje i mówi „tak!”, a Monclar mówi do mnie „widzisz, żebyś ty tak Viet Minhu trafił to byś miał krzyż Croix de Guerre, a tak nic nie dostaniesz”. Koniec końców wszystko rozeszło się po kościach. Choć chyba Kaodaiści nigdy już do nas sympatią nie pałali.

 

 

Zagrożenie Viet Minhem czyli partyzantką komunistyczną było całkiem poważne, dwa razy robiliśmy natarcie na miasto Nam Can, którego Francuzi nigdy nie zdobyli. To miasto leży jeszcze bardziej na południe na naszym cyplu. Cały czas tam mocno Viet Minh się trzymał. Próbowaliśmy kilkakrotnie opanować ten teren, ale ostatecznie się nam nie udało.  Owszem paru zabitych się tam znalazło, sztandary wietnamskie zdobyliśmy, ale nie mogliśmy zdobyć samego miasta. Trzeba przyznać, że bardzo mało nas tam było, nawet setki nie było, to co mogliśmy zrobić jedną kompanią? Teren ten był całkowicie odcięty, bo drogi  były poryte i sprzętu mechanicznego nie było szans przerzucić. Najpierw musiały iść kolumny reparacyjne, żeby zasypywać dziury, tak żeby konwój mógł przejść z bronią, czy żywnością choćby raz na  miesiąc. Samolot przylatywał tylko raz w miesiącu i zrzucał pocztę na spadochronie. Tyle mieliśmy łączności ze światem. Właśnie w tym rejonie naszego Ca Mau zdarzyły się  dezercje, uciekali Hiszpanie. Jeden to zdezerterował tak, że mógł cały post narazić na zagładę.  Ten Hiszpan służył w sekcji pierwszej, był sierżantem, i co często się zdarzało wśród podoficerów, miał Wietnamkę za kochankę, taką niby żonę na utrzymaniu. Którejś nocy kazał wartownikowi zejść z posterunku, mówiąc, że teraz on będzie wartę trzymał. No i rano go już nie było, i karabinu maszynowego nie było, i jego żony nie było…. Podobno Wietnamka podpłynęła czółnem pod bunkier, który się tuż nad kanałem znajdował, i Hiszpan zabrał karabin z amunicją i uciekł. Dwóch innych Hiszpanów z kolei to corridę odstawiało. Służyli  na trzeciej sekcji, przy moście, i zrobili sobie zabawę, śpiewali, tańczyli, jeden byka udawał, a drugi torreadora, wszyscy się śmieli, a oni tak wyszli za posterunek i niby się gonią, a tu  nagle zniknęli! I już nie wrócili, uciekli. Takie to przypadki się zdarzały, ale nie były one zbyt liczne  u mnie.

 

Czas w Ca Mau powoli dobiegał końca. Jak zlikwidowali nasz posterunek nad kanałem to na nasze miejsce przyszły chyba oddziały wietnamskie, a nas wycofano do Hoc Mon, tam gdzie było dowództwo batalionu. Następnie przeniesiono nas, po likwidacji garnizonu arabskiego, do Cu-Chi, to była miejscowość, gdzie Amerykanie dostawali później nieźle w kość.  Miejscowość położona wśród plantacji kauczuku. Tam mieliśmy strasznie! Byliśmy w sektorze „Planie de Joncs” (dolina trzcin), to było gniazdo Viet Minhu, z miejscowościami  An-Nhon-Tay i An-Son, praktycznie ze wszystkich stron mieliśmy bazy partyzanckie. Legia non stop podejmowała tutaj operacje. Nieraz to się płakać chciało, człowiek chodził trzy dni w błocie, trzy razy bąble pękały i trzy razy same się goiły w marszu. I nic się nie działo. Operacja się kończyła, przynieśli gorąca kawę, ananasy z rumem, a za godzinę krzyczą „zbiórka!” i z powrotem, jeszcze  człowiek nie usnął, a już trzeba uderzyć na Viet Minh. I tak bez przerwy. Czasem uderzaliśmy w próżnię, a czasem udało się dużo Viet Minhu złapać. W Cu-Chi mieliśmy jeszcze w garnizonie oddział tunezyjskiej artylerii, na tak zwanych auto-canon. Były to Boforsy przytwierdzone na platformie samochodu opancerzonego. Którejś nocy nam rozwalili ten pluton. A było to tak, że partyzanci przypuścili atak na plantacje kauczuku. Na plantacji kauczuku był posterunek złożony z Wietnamczyków. To była gdzieś północ, gdy nastąpił atak. Posterunek znajdował się jakieś 2 kilometry od nas. Niedaleko było, no i te dwa wozy pancerne wyjechały na pomoc, a to był specjalny atak, żeby ściągnąć w zasadzkę kolumnę spieszącą z pomocą. Komuniści założyli miny na drodze, i pierwszy wóz pancerny przepuścili, a pod drugim wybuchła mina. Zaczęło się piekło. Tych naszych z tego drugiego, rozwalonego wozu wyrąbali w pień maczetami. Załoga pierwszego wozu wytrzymała atak do czasu jak nasi legioniści nadbiegli z pomocą. Trzeba przyznać, że była wówczas niesamowita solidarność, bo jak tylko partyzanci zaatakowali to od razu chłopaki wyskoczyli na rozkaz, tak jak stali, niektórzy tylko w slipach, ładowali broń i biegli na boso na pomoc tym Arabom. Jak biegliśmy straszny tam był krzyk kiedy komuniści rąbali ich na żywca, a ci biedacy nie mogli się nawet ruszyć, nie mówiąc o obronie bo byli przegnieceni armatą. Wietnamczycy siekli ich po łbach, mózgi na wierzchu, połamane kości, makabra. To co zostało z wozu pancernego to było sito! Tak poprzestrzelany. Dziura przy dziurze była w tym pancerzu. Pierwszy raz widziałem tak posiekany pancerz. Widocznie była to przeciwpancerna amunicja, której używali komuniści.

 


 

Nasza kompania w Cu-Chi miała początkowo dwa działka 37 mm, dwa moździerze 81 mm, dwa 60 i dwa 50 mm, potem zabrali nam te działka i dali armatę 75 mm i dołożyli dwa czołgi Hotchkiss. To były takie dwa stare lekkie czołgi, były nawet przydatne, trajkotały na drodze, były dobre do konwojów. Mieliśmy jeszcze half-tracki amerykańskie, ale to byli ci arabowie z działami na platformach. Pamiętam jedną ciekawą operację, przyszło kiedyś zawiadomienie, że dzisiejszej nocy będzie szedł konwój partyzancki z bronią, amunicją, żywnością, i będzie się przemieszczał na drodze przy której staliśmy, RC1. Przy każdej drodze były wieże strażnicze, murowane i otaczane palisadą chroniącą przed ostrzałem z bazook. Przygotowując zasadzkę robiliśmy tak, że przychodziła cała kompania i robiła szum, następnie część zostawała za tą palisadą  i w tej wieży w ukryciu. Załogi wieży obsadzane były przez tzw. „partyzantów” którymi byli Kambodżanie, takie nieregularne wojsko po stronie francuskiej. Na tych wieżach stali więc ci żółci, a my tam wkoło tej palisady czekaliśmy na noc. Jak wszystko odpłynęło, odjechało i została jakby sama załoga wieży, dopiero wówczas o zmroku wychodziliśmy i rozstawiliśmy się wzdłuż drogi. Czekaliśmy na sygnał. Gdzieś jakieś dwa kilometry od nas stały już wozy pancerne, Panthardy, i czekały też na sygnał, czekało się i czekało, przychodzi mgła w nocy, rosa, a tu nic i nic, i tylko odgłosy dżungli. Naraz idą! Pierwszy szedł zwiad, trzeba  puścić! Koło nas przechodzą. Dopiero jak nadeszła główna masa to wystrzeliły nasze rakiety. Zrobiło się całkiem jasno. Mieliśmy moździerz i pierwsze dwa pociski strzelamy oświetlające, takie flary na spadochronach. Patrzymy przed siebie, a tam pełno ludzi, kulisów z worami, z ryżem, no to strzelamy na całego! Co tam się później zbierało! Dokumenty, broń, żywność, pieniądze. Zrobiliśmy tam istną jatkę. To już jednak były regularne pułki północnowietnamskie, ten to był dokładnie 312. jak wynikało ze zdobytych dokumentów. To był bardziej wymagający przeciwnik od komunistycznych partyzantów.

 

Ciekawe, że o wojnie w Indochinach mówi się we Francji jako o klęsce. Ja nie odczuwałem tej walki jako klęski. To my biliśmy ich, a nie oni nas, tak cały czas byłem przeświadczony. Oczywiście nie znałem jeszcze wydarzeń na innych terenach Indochin,  ani nie miałem wiedzy co się niebawem wydarzy na północy pod Dien Bien Phu. Na razie to oni przed nami uciekali. Straty komunistów u nas szły w setki, zresztą nie uderzali jakimiś wielkimi oddziałami. My też nie operowaliśmy wielkimi siłami, najwyżej dwa, trzy bataliony uderzały jednocześnie. Wtedy to już była duża operacja, a nieraz była w akcji tylko kompania, albo dwie. Zdarzały się walki bezpośrednie, walki wręcz też. Straty u nas były ale nie były ciężkie, od czasu do czasu ginął żołnierz. A to w zasadzce przy otwieraniu drogi, to na operacji trafili paru, to zabłąkany pocisk trafił. Wychodziliśmy na operacje przede wszystkim do sektorów gdzie Francuzów nie było. Wychodziło się i trzeba tam było biwakować przez kilka nocy. Jak noc nadchodziła byliśmy pewni, że nas będą ostrzeliwać. Do tego stopnia było to pewne, że punkt po dwunastej w nocy, partyzanci się odzywali, trąbki grały ze wszystkich stron. Jakie to było przerażające! Krzyk jakiś, niby atakują, a tu nie wolno strzelać! Oficerowie kategorycznie zabronili strzelania! Nie dać się sprowokować, bo my się wystrzelamy, a oni później zaatakują. Mieliśmy po 150 sztuk amunicji na żołnierza, co to jest!? Ile można udźwignąć, a jak na trzy dni się wychodziło to jedzenie w puszkach metalowych, każdy po dwa granaty i te 150 sztuk amunicji. I tak byliśmy nieźle objuczeni. Spaliśmy w krótkich spodniach, moskity do tego stopnia gryzły, że ja wolałem spać w ryżowisku,  w wodzie leżałem i tylko głowa na wierzchu. Moskity nie gryzły, ale za to rano pełno pijawek miałem i to takich wielkich jak konie! Była na nie prosta metoda, papierosem się przypalało i odrywały się same.

 




 

Zakwaterowanie w Cu-Chi mieliśmy całkiem dobre, ja spałem z jednym kolegą w pokoiku, mieliśmy dwuosobowy pokój, inni nie, ale ja byłem takim funkcyjnym, stąd przywileje. Byliśmy razem z takim Niemcem z Elbląga, równy chłopak był. Animozji między Polakami a Niemcami nie było, oni nawet nie gadali o wojnie. Żadnej styczności z innymi oddziałami Legii na południu nie miałem. Stacjonowała tam tylko nasza Półbrygada, później w Annamie był 2 Pułk (2 REI), a 3 REI i 5 RE w Tonkinie na północy. Oprócz nas był tam 4 Pułk Strzelców Marokańskich i 2 Spahisów, ci ostatni to koło nas stali w plantacji Franchini.

 

Oczywiście każdy wolny czas jakoś staraliśmy się wypełniać drobnymi przyjemnościami. Strzelcem byłem dobrym, i strzelałem od cholery! Z nudów to się strzelało do bawołów, ale to trzeba mieć rękę. Kiedyś bawoły stały jakieś 200 metrów ode mnie, a bawołu jak się trafi nie tam gdzie trzeba to się nie zabije, bo ma tak twardy łeb. Jego trzeba trafić tak aby kula przeszła na wylot przez łeb. Pięć bawołów jeden po drugim zwaliłem. I to bez lunety snajperskiej, tylko ze zwykłego karabinu. To mnie nawet bawiło, bo strzelałem i później takie było  chlupnięcie jak padał w wodę. Chlup, chlup, chlup. To tak dla sportu. Kiedyś jechałem z arabami, artylerzystami, Tunezyjczykami i oni strzelali z Boforsa, z 40stki do bawołów. Jeden pocisk się odbił od karku bawoła i rykoszetem poszedł! A przecież to działko było! Stałem przy tej armacie i widzę jak celuje i strzela, jak pocisk leci i uderza i leci w górę, a bawół dalej biegnie. Takie to były niesamowite zwierzęta. Nam przyprowadzali żywe bawoły do jedzenia, raz kucharz wziął karabin i w łeb go strzelał cztery razy a ten stał! Dopiero jak w ucho strzelił to go powalił. Przeważnie jedliśmy mięso bawole, węgorze i inne ryby. Sałatki z kiełków, węgorzy to już jeść nie mogliśmy, przejadły się nam. Połowa zostawała, wina też nie lubiłem pić to po mnie wszyscy brali i bardzo się to kolegom podobało! Tak więc na to życie obozowe narzekać nie mogę.

 

Viet Minh początkowo uzbrojony był w broń japońska z czasów wojny, mieli karabiny Arisaka, które wydawały charakterystyczny odgłos przy strzelaniu takie coś w rodzaju „tak-ko”. Później komuniści dostawali broń rosyjską, a w którejś operacji zdobyliśmy magazyn partyzantów i były tam autentyczne skrzynie z pieczęciami statku „Pasteur” nie odpieczętowane jeszcze! Skąd się tam wzięła broń francuska z napisem statku „Pasteur”? Ktoś przemycał, albo na lewo handlował. I tak nasza broń była kierowana przeciwko nam. Komuniści mieli długie ręce. Udawało się nam złapać wielu partyzantów, my mieliśmy około 50 jeńców w Cu-Chi. Wykorzystywaliśmy ich do różnych prac, wycinali bambusy przy drogach, tak, żeby zrobić szeroki pas widoczność. Często się wychodziło z tymi jeńcami, oni mieli maczety i cięli, a my ich pilnowaliśmy żeby nie uciekali. To była ważna droga Sajgon – Phnom Penh i trzeba było co rano otwierać drogę, sprawdzać czy miny nie leżą. Dopiero, jak sprawdzono bezpieczeństwo drogi wtedy konwój wyruszał z Sajgonu.

 

Jeńców brało się często. Takich zwykłych jeńców to mieliśmy dużo, robiliśmy regularne łapanki w wioskach na ukrywających się komunistów. Szpiedzy wietnamscy donosili nam, że na przykład tego wieczora taki a taki politruk będzie w takiej a takiej wiosce bo przyjeżdża do narzeczonej. Wychodziliśmy wtedy na patrol, przeważnie koło wioski znajdowało się takie dogodne miejsce do cumowania łodzi, i to był taki porcik wiejski. Myśmy wychodzili tak we dwudziestu chłopa, robiliśmy szum, biegało się  tam i z powrotem, pamiętam raz, że była taka kępa drzew i krzewów. I wkoło tej kępy zrobiliśmy biwak, parę razy się wystrzeliło i w końcu połowa z nas zostawała w  zaroślach, a druga połowa odpływała. Wyglądało to tak jakby patrol odszedł. Myśmy natomiast czekali jak przypłyną czerwoni. I dokładnie o tej porze jak szpiedzy donosili przypłynęli. Z łodzi wychodzi facet, ładnie ubrany, za nim drugi, a od wioski biegnie młoda Wietnamka, wpadają sobie w ramiona, ściskają, a wtedy dowódca mówi ‘tylko chłopaki nie strzelać do niego, ostrzelajcie tylko te łodzie, żeby nie mieli powrotu, a ja go załatwię sam”. No i zaczęło się. Dowódca postrzelił tego politruka w udo, a ja miałem akurat wyrzutnie rakiet V.B., taki garłacz, wystrzeliłem w te łodzie, dwa pociski akurat wybuchły w łodzi, ci co tam byli to albo zginęli, albo uciekli, a tego politruka myśmy pojmali. Kto to był nie wiem, ale następnego dnia od razu wysłano go do Hoc Mon, nikt go u nas nie przesłuchiwał. W Hoc Mon było drugie biuro czyli wywiad i tam  wzięli go w obroty. Ludność wiejska współpracowała z partyzantami, o tym wiedzieliśmy. Powodowało to, że zawsze musieliśmy być bardzo czujni. Pamiętam jak raz ruszyłem na patrol i popełniłem błąd,  nie sprawdziłem broni. Było to tak, że koledzy z wcześniejszego patrolu, gdy wrócili, nie wyczyścili kaemu jak powinni zrobić regulaminowo i po prostu wstawili w stojak. Regułą było to, żeby wyczyścić broń i napełnić magazynki do Brena i robił to ten co go używał. Chodziło o to żeby karabin był stale gotowy do akcji, taka fundamentalna zasada. Kiedy wyruszałem na patrol zupełnie nie sprawdziłem broni i po prostu wziąłem ją ze stojaka z założonym magazynkiem. Wyszliśmy na patrol, i tylko znaleźliśmy się za palisadą bambusową otaczającą wioskę z naszą bazą, a ja widzę z pierwszej wioski w sąsiedztwie wypada dwóch facetów na biało ubranych i uciekają. Widzę, że rzucili się w prawo, idę z tym RKMem i mówię do tego kolegi Niemca co amunicję nosił, ‘czardżerem’ ich nazywano, „ty za mną stój”. I tak sobie myślę,  jak oni skoczyli w prawo to w lewo skręcą w krzakach, nie pobiegłem za nimi tylko od razu w lewo skręciłem i czekam, a tu nagle ci dwaj wybiegają wprost na mnie! Nie pomyliłem się! Naciskam spust Brena i strzelam, a tu tylko kilka strzałów i nie mam amunicji! Pusty magazynek! Dobrze że ci uciekający nie byli uzbrojeni! Miałem zapasowy magazynek, ale nie zdążyłem nawet go wyjąć, gdyby ten Niemiec za mną był z gotowym magazynem i tylko by mi go podał to byśmy ich mieli. Tym razem uszli z życiem, a ja przeklinałem moje lenistwo i nie sprawdzenie broni, nigdy już tego błędu nie popełniłem. Z komunistyczną partyzantką kojarzę jeszcze jeden szczegół, sam nie widziałem, ale kiedyś, wybierano chłopaków do plutonu egzekucyjnego, którzy mieli jechać do Sajgonu. Jechali na egzekucję dezertera z Legii, którego pojmano i skazano na rozstrzelanie, nie tylko był to dezerter, ale i zdrajca bo przystał do partyzantów. W takich przypadkach nie było litości.  Od nas chyba trzech pojechało.

 

 

Przeciętnie raz w miesiącu brałem udział w operacji, różnie się trafiało, całe trzy dni można było chodzić i nic, a dopiero jak się wycofywaliśmy to z tyłu nagle czerwoni strzelali. Już  wtedy Viet Minh budował systemy tuneli i pułapki. Sam w taka pułapkę wpadłem. Był to taki wilczy dół, a było to wówczas jak goniłem za Wietnamczykiem, który uciekał. Była to już  końcówka mojego pobytu, jakieś cztery miesiące przed zakończeniem służby, pracowałem w biurze kompanijnym i bawiłem się w skrybę, robiłem rozliczenia z jednostki, ale na patrole chodziłem. Pewnego dnia przyszedł do nas do Cu-Chi oddział z 4 Pułku Strzelców Marokańskich [4me Regiment Tirailleurs Marocains], tirierów jak ich nazywaliśmy.  Nie znali terenu bo dopiero przypłynęli z Afryki. Przyszedł wówczas porucznik i mówi ”weźcie chłopaki karabinki poprowadźcie tych arabów na patrol. Oni tu nie znają terenu”, ja na to mówię, że z przyjemnością, zawsze coś innego niż siedzenie za biurkiem. Wziąłem 10 sztuk amunicji w kieszonkę od koszuli, tak tylko do mojego karabinka, no bo przecież to tirierzy mają broń jakby co, co ja się będę obładowywał. No i idziemy, wychodzimy na taką jakby zarośniętą drogę, a było to w listopadzie, a tam wówczas susza jest, suche te bambusy, wszystko trzeszczy pod nogami, wychodzimy na ryżowisko i pełno Wietnamczyków w tym ryżowisku i coś tam robią.

 

wydarzenie miało miejsce 28.11.1951, w rejonie Ba Gia, Sektor C Hoc  Mon Sud, zapis z książeczki wojskowej

 

 Arabowie ustawili się wzdłuż tego ryżowiska, a porucznik mówi do mnie „idźcie we dwóch, i weźcie jednego z nich zobaczymy co oni tutaj wyrabiają”. Ruszyłem z moim kolegom, Austriakiem, Toplitz się nazywał. Idziemy w kierunku tych Wietnamczyków a oni zaczynają uciekać. Za ryżowiskiem zaczynał się las bambusów i tam uciekali, wyraźnie widać było tam taką dziurę w tych bambusach i oni w tę dziurę wpadają. Ruszyłem biegiem i goniłem jednego z nich, patrzę a on biegnie przede mną i takim jakby łukiem, pod kątem w tę dziurę wbiega. Nie zastanawiałem się wiele i biegłem na wprost, żeby skrócić dystans. I tu zrobiłem błąd. On biegł na skos bo tam leżała deska i on po tej desce przebiegł, a ja na wprost pobiegłem i … stawiam nogę i czuję, że się ziemia pode mną zarywa, miałem jeszcze ten refleks, że do tyłu na plecy upadłem, ale już nogę przebitą miałem na wylot. Wyciągnąłem nogę przebitą piką, wówczas podbiegł do mnie Austriak, a ja jedynie co mogłem zrobić to zacząłem z karabinu walić w tę dziurę w gąszczu bambusowym. Austriak wyrwał mi  pikę, na szczęście nikt do nas nie strzelał. Zaraz arabski sanitariusz mi nogę zabandażował, porucznik kazał Austriakowi odprowadzić mnie do szosy, żeby złapać jakiś samochód, czy konwój. Udało się i złapałem taką okazję, samochód zawalony jakimiś koszami, a ja wskoczyłem na błotnik i tak dojechałem do bazy. Dostałem 80 zastrzyków w brzuch antytężcowych, jedno przy drugim nakłucie trzy rzędy!

 

Nie tylko rana nogi to pamiątka z Indochin. Miałem  też po tygodniu pobytu w Wietnamie atak malarii, jeszcze w Ca Mau. Na szczęście był to pojedynczy atak. Później to w Hoc Mon miałem dyzenterię, amebę, i nie mogłem się z niej wyleczyć, dopiero później jak już byłem we Francji to przeszło. Pierwszy atak to miałem w Hoc Mon, to przez tydzień nic nie jadłem tylko mleko piłem i prze rurkę żółć spływała a drugi raz to dawali zastrzyki w szpitalu wojskowym w Trang-Bang. Seria 10 czy 12 zastrzyków, ale jak felczer wbił mi w rękę zastrzyk to na drugi dzień już nie mógł w tę rękę zastrzyku zrobić bo ręka w tym miejscu jak kamień była twarda. Później w plecy mi te zastrzyki robili, aż im miejsca na nie zabrakło. A to były zastrzyki z emetyna-strychniną, ten zastrzyk to jakby żywy ogień, taki ból piekący był!

 

Na południu Wietnamu byłem do 1952 r. wtedy przeniesiono nas do Trang Bang bliżej granicy kambodżańskiej, ale ja już tam z racji odniesionej rany nie byłem tylko w szpitalu. Służyłem cały czas w południowej części Wietnamu, choć część 13 Półbrygady zabrano już na północ, m.in. 3 batalion 13 DBLE. Kiedy przybył generał Lattre de Tassigny  nasz batalion stał w Duc-Hoa, a 2 batalion był w Annamie.  Dowództwo Półbrygady mieściło się w Arnaultville koło Hoc-Mon. Miejscowość wzięła swoja nazwę od dowódcy 13-stki, płk. Arnault.

 

Kończyłem kontrakt w czerwcu 1952, ale miałem jeszcze urlop do wykorzystania i tak mi się służba wydłużyła do września, do września miałem zapłacone choć już formalnie nie byłem w wojsku.

 

Certyfikat Dobrej Służby wystawiony został z dniem 9 maja 1952 r. w DCLE, pod dowództwem ppłk. Lemeunier, dokument podpisany przez pełniącego obowiązki Szefa Batalionu Sourlier’a.

 

Wracałem z Indochin statkiem „Pasteur”, wypłynęliśmy z Sajgonu, do statku dopłynęliśmy mniejszym, bo „Pasteur” był za duży i nie wchodził do portu, stał na redzie w Cap Saint-Jacques dzisiaj po wietnamsku, Vung Tau. Kiedy przypłynęliśmy do Sajgonu w 1948 to w porcie jeszcze zatopione okręty japońskie leżały, dziobami do góry, a jak wypływaliśmy to już wszystko czyste było. „Pasteur” płynął tylko dwa tygodnie, znacznie szybciej niż w tamtą stronę. Jak płynęliśmy do Wietnamu to było nas jakieś 500 chłopa, na dziobie a na tyle broń była zmagazynowana. Stawaliśmy wtedy tylko w Dżibutti i Singapurze. „Pasteur” płynął z postojem w Singapurze i Adenie, w Jemenie. No i przy Kanale Sueskim dzień dodatkowo zszedł.

 

W Legii nie miałem jakiejś większej styczności z Polakami. Moi przełożeni chcieli mnie wysłać dwa razy na szkołę podoficerską, ale ja nie chciałem. Raz to się wkurzył nasz dowódca, późniejszy generał, Imbot „idziesz czy nie?” mówi a ja że „nie, nie mam zamiaru służyć dłużej”. Powiedziałem mu tak, bo już sobie z góry ustaliłem, że wysłużę swoje 5 lat a nie będę kariery robić w Legii. Po co mam się męczyć na szkole? Ja wolę sobie postrzelać, a tam na szkole ganiali, a ja tego nie lubię. Jestem trochę oporny na dyscyplinę. Byłem legionistą od początku do końca, tylko pełniłem funkcję kaprala, ale nim formalnie nie byłem. Byłem dowódcą grupy moździerza, prowadziłem na operacjach patrole, ale stopnia nigdy nie dostałem.

 

Kiedy dopłynęliśmy do Marsylii i to z początku musiałem odreagować. Miesiąc ponad tam byłem, ale kabza zaczął się kurczyć i trzeba było rozglądnąć się za pracą, a najłatwiej to było ja znaleźć w Paryżu.

 

Zygmunt Jatczak oficjalnie zwolniony został z Legii Cudzoziemskiej 10.09.1952 r. – zapis w książeczce wojskowej

 

Wsiadłem w Marsylii w pociąg i pojechałem do Paryża, najpierw pracowałem u Citroena, ale tam nie można było dobrze zarobić, potem poszedłem do ochrony ośrodka polskiego, polskich kombatantów we Francji, ale też mało się zarabiało, aż jeden Polak mnie namówił do pracy u Chausson, dobrze się tam zarabiało. W Paryżu mieszkałem od 1952 do 1959 r., siedem lat i wróciłem do Polski. Do Warszawy już nie miałem co wracać, nawet już w ambasadzie polskiej mi powiedzieli, że nie mogę do Warszawy. Nawet obywatelstwa polskiego nie miałem i musiałem się wystarać, byłem oficjalnie bezpaństwowcem z dowodem francuskim. Tylko pochodzenie polskie miałem wpisane. Na jakiej zasadzie to było to nie wiem. Wróciłem do mojej rodziny w Polsce, do mamy i siostry.

Tutaj zaczął się mój polski etap, który trwa do dzisiaj. Wspominając czas wojny i mój czas w Legii Cudzoziemskiej jedno powiedzieć mogę, miałem wiele szczęścia i jak się w Legii mówi Niczego nie żałuję.

 

 

Zygmunt Jatczak został odznaczony następującymi odznaczeniami francuskimi:

Medaille Coloniale z belką „Extreme Orient” 1.8.1948

Medaille de Blesses 2.12.1951

Croix de Guerre z brązową gwiazdą

Medaille Militaire 29.10.2001.

Croix Du Combattant 14.04.1980

Medaille Commemorative de la Campagne d’Indochine 27.01.1976

Croix du Commbattant Volontaire avec barette “Indochine” 7.10.1986

Medaille de Reconnaissanve de la Nation – Indochine- 13.10.1999

 

Wymieniony został Rozkazem Pułku O.G.  Nr 99 z 9.1.1952